Bekart Bekart
527
BLOG

Zasada nieoznaczoności stylu. Nowa Fronda.

Bekart Bekart Polityka Obserwuj notkę 3

Jak zwykle wbiłem się na trend na kompletnej „nieprzytomce”. Mój tekst o Hipster Prawicy ( a tak naprawdę o ich wyczynach w Dużym Formacie) opublikowałem na krótko przed wielkim, za przeproszeniem, coming outem tego środowiska, czyli ukazaniem się Frondy w nowym kształcie. Koniunktura mnie średnio obchodzi, bo napisałem to, co akurat myślałem, a to, że kawałek przejechałem się na cudzej koniunkturze jak na kobyle, to dla mnie normalka, i do tego jestem już zwyczajny. W charakterze smaczku należy potraktować fakt, że moja poprzednia koniunkturalna kobyła, czyli Łukasz Warzecha, tym razem mnie pochwaliła, za to, że szczelam celnie, czyli nie w niego.

 

Uczciwość oraz obietnica poczyniona na TT Samuelowi Pereirze, nakazuje mi się przyjrzeć nowej Frondzie. Niech tylko nikt nie bierze tego tekstu za fachową recenzję, bo jak się komus wydaje, że ja będę za darmo w dwa dni czytał wszystko, to się temu komuś we łbie poprzewracało. Za darmo, to ja przeczytam, co mi się chce i napiszę o tym, o czym mi się chce, a jak ktoś chce sobie zdanie wyrabiać, to niech wybuli trzy dyszki, jak ja. Za wszystko trzeba płacić, za opinie konsumenta też.

 

Teraz, ten akapit, to będzie najbliżej fachowej recenzji. Nowa Fronda, po wstępnym zapoznaniu, jest odwrotnością gówna w papierku. Jest zbiorem mnóstwa wartościowych rzeczy, opakowanym w coś dziwnego autoramentu. Redaktorom nowej Frondy robota idzie świetnie i ogrom tej roboty należy docenić, ale wszystko się psuje, kiedy sami o tej robocie zaczynają opowiadać, czyli „piszą własną legendę”, jak to świetnie podsumował Robert Tekieli. Tyle mi się chciało fachowej recenzji, dalej będzię Bękart. Ju du ju, mi du mi, jak to się mówi ładnie.

 

Co jest niedobrze?

 

Najbardziej męczące i irytujące są trzy pierwsze teksty. To niedobrze, bo zdaje się, że to one miały być jakimś wyzncznikiem nowego kursu i kierunku pisma. Ta irytacja, to najgorsze uczucie jakie miewam jako czytelnik, bo ani się nie zgadzam, ani zgadzam, po prostu mnie to drażni i denerwuje. Ani nie mówią jak jest, ani jak nie jest, tylko po prostu robią tak, jak się robić nie powinno.

 

Otwierający numer tekst Matyszkowicza, jest jak głośne „Hurra! Do boju!!”, rzucone z plażowego leżaczka. To znaczy, że jakbym może stał, to bym poszedł, ale, że akurat leżałem, to tylko się poprawie i powiem „no…no”. Autor moich ulubionych „Recenzji nie na czasie”, nagle zmienia ton, może nie krzyczy jeszcze, ale na pewno lekko mu głos drży. Dziwnie się czuję, będąc usilnie przekonywanym do bycia tym, kim jestem, tym bardziej, że w ogóle nie mam z tym problemu. „Czego od was chcemy? Żebyście chodzili do kościoła, płodzili dzieci, ginęli w powstaniach i czytali dobrą literaturę.” Jakby komuś ważność tego zawołania się nie rzuciła w oczy, redakcja dodatkowo podreśliła je czerwonym cienkopisem gimnazjalistki, stawiając obok wykrzyknik. Nie wiem do końca jak się z tym czuję, bo może zawołanie nie do mnie, ale za podkreślenie dziękuję.

 

„I taka jest właśnie Nowa Wspaniała Fronda”, pisze Matyszkowicz. Jak się cofniemy zdanie wcześniej, to się dowiemy, że jest właśnie taka, jak o niej myślą ludzie, którzy się zebrali do kupy tworząc Nową Wspaniałą Frondę. Fronda jest taka, jaką byśmy wszyscy chcieli, żeby była, czyli taka jak my, a my jesteśmy jak Fronda. To ciśnienie, żeby być nowym i innym, aż wycieka z pisma, ale autorzy chcący tej inności dać wyraz, każdorazowo ponoszą porażkę, popadając w jakąś dziwną, autotematyczną i bełkotliwą bajerę. Choć treści we Frondzie lewackie w ogóle nie są, to ten szczery entuzjazm i wiara, że własny styl, oryginalność i odrębność da się ukonstytuować już w pierwszym numerze pisma, za pomocą manifestów i głośnych okrzyków „Oto my! Idziemy!” ma w sobie jakiś dziwno-obcy posmak.

 

Dwa następne teksty, traktujące o disco należy uznać za całkowitą porażkę. Nie jest tak, że nie rozumiem intencji, coś w tym jest, coś jest w prostocie i bezpretensjonalności disco-polo, w radosnych wygibasach, w gwizdaniu na bycie modnym i wykształconym. To wszystko jest w disco-polo, ale nie ma tego w tych tekstach. Powiedziałbym nawet, że disco zostało w nich skutecznie zarżnięte, albo, używając frazologii autora Mirka Koszałki, „ciotowato wyruchane”. Zamiast zostawić zastodolne igraszki w sianie za stodołą, tam gdzie święcą tryumfy, gdzie ciało lgnie do ciała, tam gdzie jest święto, autor wciąga je do jakiejś autokreacji, na jakieś dziwne, czerwone strony i robi porno. Bez sensu. Manifest bezpośredniości, brania życia po ludzku, bespośredniość zapośrednicza, instrumentalizuje i robi porno. Ostatecznie wychodzi na to, że mamy tekst o ruchaniu. Zaraz pewnie nakrzyczy na mnie Samuel Pereira, że nie znam autora, a on naprawdę lubi disco. Może i lubi, ale pisać na pewno nie umie.

 

Autora można pochwalić tylko za odwagę, chciał opowiedzieć coś ważnego, nasz czas, nasz niezrozumiały czas, ten, jak sam o nim mówi „pomiędzy Psami a Pokłosiem”. Fakt, że intencje są wspaniałe, nie umniejsza w ogóle spektakularności porażki. Druga rzecz jest taka, że taka prosta i bezpretensjonalna opowieść o tym czasie już istnieje, a jest nią polski hip-hop. Każdy fan tej muzyki wie, że jest ona tym wszystkim, czym miał być tekst Koszałki, jest o prawdziwym życiu, przyjaźni, o rzeczach, które dzieją się poza centrum ekranu telewizyjnego. Dla tych, którzy słuchali takich płyt jak „Skandal” Molesty, czas pomiędzy Psami a Pokłosiem nie jest czarną dziurą. „Nie zamykaj mamo drzwi, bo późno będę, idę z chłopakami dziś, na kolędę”. Piękno tej opowieści polega na tym, że Molesta nie potrzebuje mnie, by do siebie kogokolwiek przekonać, tak jak disco nie potrzebuje Koszałki, a Bayer Full nie potrzebuje Godwille’a, by dać czadu na festynie.

 

Kto ma styl?

 

Najfajniejsze w autentyczności jest to, że nie trzeba jej nikomu tłumaczyć, co więcej nie powinno się, samo przyglądanie się jej, zmienia ją w coś innego, nazwałbym to Zasadą Nieoznaczoności Stylu. Nie przez przypadek najwięcej stylu mają ci, którzy traktują całą tę sferę z brawurą i pozornym lekceważeniem. Dlatego następcą Tyrmanda nie będzie nigdy ten, kto się na niego sam kreuje, a jeśli już ktoś chce szukać następców, niech lepiej spojrzy na Najgorszego Człowieka Świata, czyli Piotra Lisiewicza.

 

Styl istnieje, wiem o tym, jestem raperem, „Przypudruj nos gwiazdo socekranu, bo pojawił się na mieście nowy król szpanu!”. Kto siedzi w hip-hopie, wie jednak, że najgorzej na odrębność i autentyczność stylu, działa zbyt duża koncentracja na tym by być autentycznym i oryginalnym. Styl zbyt szybko zdobyty i zbyt szybko nazwany zmienia się we własną karykaturę. Dlatego wiele stracił w moich oczach Samuel Pereira, gdy w odpowiedzi na mój tekst o hipster prawicy, zaczął mnie usilnie przekonywać, że jest prawdziwym człowiekiem ( „nie ma chęci bycia lubianym. Jest bycie.”). Przybył nawet z odsieczą kolega, który zaświadczył, że wszyscy jak jeden mąż są prawdziwi, a jego świadectwo jest tym bardziej wartościowe, że zna chłopaków w realu. No styl i autentyczność, że pozamiataj.   

 

Ja patrzę na to w ten sposób: jest życie i jest blues. Każdy mniej więcej wie, kiedy życie jest prawdziwe, każdy też mniej więcej czuje, kiedy prawdziwy jest blues. Ja nic nie wiem o życiu Hipster Prawicy, mówię tylko, że ich blues mnie nie przekonuje, że jest nieprawdziwy, a dobry blues się tłumaczy sam za siebie, nie potrzebne mu są setki wyjaśnień, internetowych komentarzy itp. Jak blues się nie broni sam, to to nie jest dobry blues. Żadne krytycznoliterackie analizy tego bluesa już nie uratują.   

 

Najfajniejsze w autentyczności jest to, że nie trzeba jej nikomu tłumaczyć, co więcej nie powinno się, samo przyglądanie się jej, zmienia ją w coś innego, nazwałbym to Zasadą Nieoznaczoności Stylu. Nie przez przypadek najwięcej stylu mają ci, którzy traktują całą tę sferę z brawurą i pozornym lekceważeniem. Dlatego następcą Tyrmanda nie będzie nigdy ten, kto się na niego sam kreuje, a jeśli już ktoś chce szukać następców, niech lepiej spojrzy na Najgorszego Człowieka Świata, czyli Piotra Lisiewicza.

 

A co jest dobre?

 

Największym atutem nowej Frondy, jest to, co stoi w sprzeczności z całą disco-fanfaronadą, czyli dobra robota redakcyjna. To, że znalazło się tu miejsce dla kapitalnego tekstu Lisiewicza, który styl swój robi, a nie o nim opowiada, jest niewątpliwym atutem. Prosta narracja o konkretach, nakierowana jedynie na prawdę. To, że jest doskonały wywiad z Eldo( który swoją drogą mógłby być dla hipsterów wzorem bezpretensjonalnego „heterointelektualizmu”, opowiadania prostym językiem o sprzecznościach swojego doświadczenia). To, że jest tekst o moim ukochanym Kantorze. Czy przedstawienie arcyciekawej postaci   Karola Peguy. Nerwowość, niecierpliwość i poszukiwanie, są tu akurat atutem, bo może pozwolą wykroczyć poza tradycyjny kanon sprawdzonych i bezpiecznych prawicowych inspiracji.

 

Tego trzeba redaktorom pogratulować, że rzeczywiście udało im się zrobić coś, o czym tak bez polotu opowiadają. Zebrali w jednym piśmie rzeczy, które warto czytać, narracje poboczne. Będzie ta Fronda ze mną jeszcze pewnie przez dwa, trzy tygodnie, może zabiorę ją za stodołę i tam zbałamucę.

 

Jakby całe to opakowanie, całe to „jezioro” zamiast „redakcji”, jakieś pół-manifesty zamiast normalnego wstępniaka, dałoby się wyrzucić, to ja bym to zrobił. Nie wiem też, czy byłaby to wielka strata dla pisma w sensie marketingowym. Zresztą co ja się znam. Jak już są hipsterzy pewni wyznaczonego kierunku, to niech go nie zmieniają, niech już mi odpowiedzą radosnym „fuck you! Pedale!” i idą dalej, bo te interakcje i tłumaczenia tylko pogarszają sprawę.

Bekart
O mnie Bekart

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka