Bekart Bekart
766
BLOG

O mediach na prawicy. Entuzjazm i żal rozstań. Dom i twierdza.

Bekart Bekart Polityka Obserwuj notkę 0

 

 

Chciałbym tutaj zrobić jeden wtręt, pomiędzy części tekstów, mówiących o przemocy narracyjnej, mam nadzieję, że czytelnicy wybaczą. Poniższy tekst, zaznaczam, nie jest jakąś fachową diagnozą, ale opisem doświadczeń własnych i próbą ich interpretacji. Nie mam, jak Waldemar Łysiak, wiedzy insidera, który by mógł Państwu powiedzieć, kto w czyjej kieszeni trzyma rękę, kto jest bliżej prezesa, a kto komu kaski nie przelał itd. Z pewnością zresztą, są do tego powołane specjalne jednostki w Newsweeku, i jak ktoś się chce pooburzać, że to jest skandal, że prawica dziennikarska jakieś pieniądze zarabia, że ktos reklamy daje, to zapraszam.

 

 

TV Republika

 

Na początek, szczere wyrazy uznania i podziękowania. Po raz pierwszy, w czasie rocznicy tragedii smoleńskiej, mogłem pogrążyc się w szczerej żałobie, niezakłóconej frustracją spowodowaną kłamstwami. Nie musiałem nerwowo spoglądać, raz na ekran, raz przez okno na ulicę, by stwierdzić, że świat, tak jak go widzę na własne oczy, jeszcze istnieje. Po raz pierwszy mogłem zaprosić do domu tych, z którymi godnie można uczcić pamięć ofiar. Goście z rocznic poprzednich działali w inny sposób. Przyjdziemy, damy ci jakąś tam informację, ale za to nie zdejmiemy butów, naszczymy do zlewu, spoliczkujemy matkę, a psa nauczymy szacunku do autorytetów.

 

Pluralizm pluralizmem, wypowiadam się o tym w innym tekście, walka walką, ale pozwólmy sobie czasem na święto, na chwilę entuzjazmu, poprzebywania wśród swoich, ludzi, dla których waga prawdy i dobra jest oczywista. Przestrzeń publiczna nie musi być miejscem, w którym zajmujemy się tylko czyszczeniem samych siebie z rzygowin. Możemy znaleźć w niej dom, otwarty, ale z jasnymi zasadami, który będziemy cenili na tyle, by nie wachać się wyrzucić z niego przekupniów różnego autoramentu. Niech inni też tworzą swoje domy, niech czynią z nich domy publiczne, my jednak musimy posiadać przestrzeń,  która ochroni tych, którzy sami bronić się nie mogę.

 

Być może uderzam tu w patos, ale to tylko dlatego, że doświadczenie to jest dla mnie nowe. Poprzednie prześwity w III RP, albo mnie ominęły ze względu na wiek, albo miały charakter częściowy. Telewizja publiczna kierowana przez Wildsteina, choć jej dziedzictwo jest widoczne do dziś, była polem walki, świadomość tego, że to już za chwilę się kończy, że nie może trwać, powodowała u widza neurozę. Był to swoisty objazdowy teatr na linii frontu, dający żołnierzom chwilę wytchnienia, ale nie zwalniający ich z podstawowego obowiązku.

 

Dlatego 10 kwietnia bieżącego roku był dla mnie doświadczeniem lekkiego odrealnienia. Nie mogłem przekonać siebie, że można oglądać telewizję bez trwania w gotowości bojowej, bo albo trzeba się mobilizować, żeby nie przepuścić tego jednego momentu prawdy, albo, że za chwilę ktoś pieprznie tak piramidalną bzdurę, że trzeba będzie reagować, pisać teksty pełne oburzenia, dzwonić do znajomych, krzycząc do słuchawki „Oglądasz? Wyobrażasz to sobie?”.

 

Wszystko, co napisałem, nie zmienia faktu, że głupcem jest ten, który nie oddaje szacunku, tym którzy pozostawali bezkompromisowi i konsekwetni, w czasach o wiele mniej kolorowych. Gazecie Polskiej, Radiu Maryja i TV Trwam należą się pomniki w głowie każdego konserwatysty, za danie świadectwa podstawowej konserwatywnej cnocie, czyli twaniu właśnie. Dla mnie jednak, różnica między TV Trwam i TV Republika, to różnica między domem a twierdzą, pomiędzy sytuacją, kiedy wybór mamy, a sytuacją, w której wybór jest oczywisty. Nie zmienia to jednak faktu, że wszystkie szczawiki blogerskie czy dziennikarskie, w tym niżej podpisany, muszą mieć świadomość, że gdyby nie ta twierdza, to nie mogłyby dziś tak swobodnie przypinać sobie łatki niepokornych. Dziennikarz nie powinien bać się dostać w ryj, ale jeżeli umiemy stworzyć taką sytuację, że bać się może trochę mniej, to ja ją przyjmę z ochotą, jako osoba latająca w wadze raczej śmiesznej.

 

Niezależnie od losów przedsięwzięcia o nazwie TV Republika, ja, jeszcze raz, dziękuje za to, co jego twórcy pozwolili mi przeżyć i mam nadzieję przeżyje w przyszłości. Jako konserwatysta, cenię to, co już mamy i czasem ciężko mi wytworzyć w sobię wiarę w nowe, obiecujące odrodzenie. Niezależnie od moich obaw, róbcie swoje, w moim domu zawsze znajdzie się dla was miejsce.

 

 

RAZ i Łysiak

 

Podczas jednego ze spacerów z psem, byłem zmuszony dokonać ważnego odkrycia. Kundel „Popłoch” postanowił robić swoje, właśnie wtedy, gdy obaj znaleźliśmy się w zasięgu czujnych oczu patrolu straży miejskiej. W tym momencie uświadomiłem sobie, że nie mam przy sobie ni siateczki, ni husteczki, niczego prócz świeżo zakupionego egzemplarza „Do Rzeczy”. Moja decyzja, którą stronę wyrwać, by uczynić zadość najważniejszemu z obywatelskich obowiązków, była zaskakująco szybka. Wahałem się tylko chwilę pomiędzy stroną ostatnią a przedostatnią, uświadomiwszy sobie jednak, że na przedostatniej, oprócz felietonu RAZa, są inne rzeczy, wyrwałem Łysiaka.

 

Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie twierdzę: Łysiak to g., gdybym przypadkowo znalazł w tej sytuacji egzemlarz Newsweeka, to z chęcią posprzątał bym, nie tylko popłoszą, ale wszystkie kupy na moim podwórku. Piszę o tym, dlatego że uświadomiłem sobie coś, dzięki tej sytuacji, która, rzec by można, postawiła mnie w prawdzie: z Łysiakiem i ze mną stało się coś, co jedna pani, w wywiadzie o teatrze, zawarła w prostej sentencji „Lubię, ale nie korzystam”.

 

Nie będę tu pisał o szacunku, bo szacunek mój obydwu pisarzom lata koło wajhy, i słusznie. Powiem tylko, że do Łysiaka, a w mniejszym stopniu do Ziemkiewicza, stosuje się to samo, co mówiłem w poprzedniej części. Jeśli panu Waldemarowi ktoś kiedyś postanowi wręczyć medal, to ja będę stał w tłumie i klaskał. Jednocześnie, dlatego w pewnym momencie swego życia uczyniłem istotną światopoglądową woltę, bo nie mogłem już wytrzymać, że ktoś mówi do mnie jak do idioty, co na chleb mówi beb. Ostatnio mam takie wrażenie, gdy mówi do mnie RAZ lub Łysiak.

 

Istotne tąpnięcie nastąpiło, gdy zapoznałem się z dwoma publikacjami obu pisarzy, odpowiednio Zgredem i Karawaną Literatury. Szczególnie dużo obiecywałem sobie po Karawanie, myślałem: Łysiak felietonowo nie domaga, ale tu dołoży do pieca. Liczyłem, że praca ta będzie swoistą kontynuacją znakomitej Czerwonej mszy Bohdana Urbankowskiego, pokaże dalsze losy upadadłej muzy, w nowej, zmienionej rzeczywistości, w relacji z nowym/starym nadzorem rządzących.

 

Karawana. jest jednak boleścią czytelniczą. Nie napisał jej Waldemar Łysiak, ale sprawna sekretarka, wyposażona w roczniki gazet i żarówiasty mazak. Cytatów jest tyle, że czytelnik zapomina już, co właściwie jest przedmiotem danego rozdziału. Tworzy się jakaś pseudoerudycyjna magma, całe ciągi gazetowego błotka, wybrane przez Łysiaka w dodatku tak, by jeszcze epatować małością, wzajemną zawiścią i ignorancją. Może to właśnie miała pokazać ta praca, ktoś powie. Dla mnie jednak Łysiak robiący prasówkę, cytujący stażystki GW, a potem, by im dołożyć, jakiś dziennikarzy prawicowych jest komiczny, jak hipopotam biegający po sawannie z packą na muchy.

 

Do tego dochodzi neurotyczne samouwielbienie. Miłość własna pisarza jest cechą oczywistą, niemal zawsze pozytywną, korzystną dla czytelnika, o ile nie jest właśnie neurotyczna. Samouwielbienie Łysiaka jest bowiem małostkowe i wprawia ewentualnego wielbiciela w zakłopotanie. Nie ma w nim pozoru dystansu do siebie, uroku, kokieterii. Spotkanie z Łysiakiem w ostatnim czasie jest jak randka z dziewczyną, która co dwie minuty pyta nas, czy nie jest za gruba. Kiedy Waldemar Łysiak, co dwie linijki, przypomina, że np. zwrot „literatura laptopowa” jest autorstwa Waldemara Łysiaka, nie jest nawet śmieszny, jak mój kolega, który w podstawówce przekonywał wszystkich, że to on wymyślił tekst „Która godzina? Twoja ostatnia”. Ja się czuje zażenowany, kiedy ktoś mówi, że pomysł, by w jednej rubryce tygodnika zamienić „do” na „od” jest jego (czy kogoś z jego rodziny). Podobnie zażenowana czuła się zapewne redakcja, drukując pierwszy raz tą rubrykę, z informacją, że to właśnie rodzina Łysiaków, w swej genialności, poprzestawiała literki.

 

Zgred Ziemkiwewicz nie jest książką fatalną, ma wiele kapitalnych momentów. Kilka z nich, zapaliło moją lampkę ostrzegawczą. Pierwszy: nieustanne powracanie do kwestii, że w Polsce mamy wybór między mafią a sektą, wybór tragiczny, bo bez alternatyw. Szczególnie ciekawe jest to, że w pewnym momencie, te rozważania towarzyszą scenie, gdy znajomy polityk oferuje zgredowi wejście do „gry”. Oczywiście bohater odmawia, bo on tylko dziennikarzem jest, mówiącym jak to się źle dzieje, owszem podsunie czasem, banalnie przecież proste, rozwiązanie. Od realizacji to są jednak inni. On się przecież nie będzie babrał.

 

O ambicjach politycznych RAZa pisali już inni. Ja, z braku wiedzy, pozostawiam sprawę bez dopowiedzenia. Dla mnie osobiście, ważny jest moment drugi: cała książka kończy się swoistym mottem: „Trzeba orać!” Motto szlachetne, chwalące etos pracy itd., ale jeśli połączymy je z, rozsianymi po książce, uwagami w stylu: „Tysiąc pięćset słow tu, czterysta tu i jeszcze do portalu i jeszcze spotkanie.”, to możemy się zastanowić, gdy następnym razem będziemy czytali to tysiąc pięćset lub czterysta. Mój odbiór Ziemkiewicza zmieniło to radykalnie: biorę do ręki jego felieton, biorę Myśli nowoczesnego endeka, czytam, i jedyne co mi przychodzi do głowy, to stwierdzenie: „O! Ten dalej orze”.

 

Ktoś powie, to normalne, każdy dziennikarz pisze czasem na akord, a to że RAZ się do tego przyznajem, jest dowodem szczerości. Dla mnie nie jest to jednak dowód odwagi, ale usprawiedliwienie. Skoro pisanie jest oraniem, to pisarz musi tylko być sumienny, nie zostawiać ziemi odłogiem, nie musi natomiast wymyślać żadnych nowych sposobów, nowych myśli itd. Jak się kupi nową ziemię, to trzeba ją orać, tak samo jak poprzednią. Forma i treść jest ustalona, trzeba ją dostosować tylko do warunków.

 

Problem polega na tym, że ja, jako czytelnik Ziemkiewicza, różnie się trochę od czarnoziemu. Jeśli ktoś na mój umysł patrzy: tu się sieje, zbiera, kosi, ora, sieje się na nowo, to ja, przepraszam, ale czuję się delikatnie urażony. Niech mi nikt nie mówi, że tu o zaoranie Lemingradu chodzi. Oczywiście, bo to lemingi są największymi psychofanami RAZa, kupują jego książki, czytają jego felietony i masowo przychodzą na spotkania autorskie, które są po prostu hitami na fubusiu.

 

Nie wiem. Może, ani Łysiak, ani RAZ, nie piszą już do mnie. Może jest w tym jakaś ukryta strategia, może chodzi o budowę armii psychofanów, oddzielenie plew. Ja, jako psychofan myślenia i prawdy, do żadnej z tych armii się nie zaciągne. Żegnajcie panowie.

Bekart
O mnie Bekart

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka